Lewicowo.pl – Portal poświęcony polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej

Logo Lewicowo

Ludwik Śledziński

Jak to było w latach 1905-1908 (fragment)

[1931]

Pierwszym okręgiem, gdzie miałem za zadanie stworzyć silną organizację partyjną po swoim powrocie – ucieczce z Archangielska (dokąd byłem zesłany na 4 lata) – był okręg siedlecki, w którym znajdowała się jedyna cukrownia „Elżbietów”, w powiecie sokołowskim. W „Elżbietowie” też pierwszy raz zetknąłem się z życiem robotników pracujących w cukrowni. Niestety nie pamiętam już dzisiaj wielu nazwisk towarzyszy-robotników, z którymi wówczas się poznałem i serdecznie zaprzyjaźniłem.

Jesienią 1904 r. po raz pierwszy przyjechałem do „Elżbietowa”, a miałem adres do tow. Jana Chomickiego, który mieszkał na parterze w domu fabrycznym. Tow. Chomickiego nie zastałem w domu, więc od żony jego i córek dowiedziałem się o ciężkich warunkach życia robotników cukrowni. Tow. Chomicki i dwaj jego synowie pracowali po 12 godzin dziennie, czasem i więcej, a płaca za ich ciężką pracę była śmiesznie mała, wynosiła np. 30 kopiejek dziennie dla 18-letniego robotnika.

Późno wieczorem odbyło się dość liczne, choć ściśle konspiracyjne, zebranie partyjne u jednego z tow. robotników. Na razie nie myśleliśmy jeszcze wtedy o organizacji zawodowej, a tylko o ściśle zakonspirowanej robocie partyjnej. Do organizacji partyjnej przyjmowaliśmy towarzyszy uprzednio wypróbowanych i pewnych co do tego, że nie pójdą do dyrektora lub administratora i nie zdradzą swych współbraci...

Organizacja w siedleckim okręgu już istniała, ale teraz dopiero zaczęła się bardzo dobrze rozwijać; świadomość klasowa i społeczna rosła wśród robotników dość szybko, a za nią wysuwała się potrzeba walki o lepsze warunki pracy, krótszy dzień roboczy i większą płacę za ciężką pracę. W tym czasie została też założona kooperatywa spożywcza, w której zarządzie zasiedli nasi towarzysze, także sklepową była sympatyczka lub też towarzyszka z Warszawy. Na żądanie robotników została otwarta szkoła dla ich dzieci. W miarę coraz większej świadomości, ściślejszej i coraz liczniejszej organizacji partyjnej rosła również potrzeba szerszego działania i zdecydowanego wystąpienia przeciw krzywdzicielom.

„Robota” wśród pracowników cukrowni

Wiosną 1905 r. powstała do życia organizacja bojowa wśród młodych towarzyszy – robotników cukrowni „Elżbietów”. Do pierwszej piątki należeli tow. tow. Józef i Karol Chomiccy, Władysław Krasuski, Józef Rajczuk i Teofil Wochna. Później powstały jeszcze dwie piątki. Do drugiej piątki mieszanej należeli: tow. z cukrowni, z miasta Sokołowa Osipiak Józef oraz z pobliskiej wioski tow. tow. „Maciej” i „Ryszard”. Trzecia piątka powstała już znacznie później, tak że gdy po roku przypadkowo byłem u towarzyszy w cukrowni „Elżbietów”, trudno mi było dowiedzieć się, kto do niej należał, bo regulamin absolutnie zabraniał o tym mówić nawet towarzyszom, jeżeli nie byli członkami Wydziału Bojowego.

Tow. Chomicki umarł w 1922 r. jako 74-letni starzec robotnik-socjalista, bojownik nieustraszony i nieugięty partyjny towarzysz. Z domu jego byli aresztowani w 1908 r. synowie: Józef i Karol, oraz córka Maria, zięć Józef Krasuski i jego brat Władysław Krasuski. Józef Krasuski został 2 czerwca 1909 r. powieszony za działalność pepeesową przez carskich siepaczy. Maria Chomicka została skazana na 18 lat katorgi, a Władysław Chomicki, ranny przy rzuceniu bomby na policmajstra w Siedlcach, uciekł za granicę, a brat jego Karol uciekł z sokołowskiego więzienia, gdzie siedział za zabójstwo strażnika w Sokołowie. Po Krasuskim Józefie została żona Władysława i czworo dzieci.

Rodzina rewolucjonistów

Jakie to były czasy, wskazują dzieje choćby tej jednej rodziny Chomickich i Krasuskich. Katorga i stryczek za umiłowanie wielkiej idei socjalistycznej pod bojowymi sztandarami PPS. Bardzo a bardzo żałuję, że nie pamiętam więcej nazwisk tych zacnych, odważnych, wysoce ideowych, pełnych poświęcenia, a takich ludzkich i kochanych robociarzy z cukrowni „Elżbietów”. Szkoda wielka, że ich nazwisk nie mogę tutaj zapisać. Na pewno wielu z nich już dziś nie żyje, zginęli dla wielkiej idei socjalistycznej, a dla tej idei nikt przecie nie zginął daremnie. Może więc ci, którzy pozostali przy życiu, podadzą nazwiska tamtych do wiadomości publicznej przez Stowarzyszenie Byłych Więźniów Politycznych.

Przy pomocy towarzyszy z cukrowni powstała organizacja partyjna również i wśród robotników – przeważnie szewców – w mieście Sokołowie.

Na konferencji okręgowej w Siedlcach, wiosną 1905 r., przy udziale kilku towarzyszy z ,,Elżbietowa” została przyjęta rezolucja, w której konferencja zwraca się do CKR z wezwaniem, by podczas lata zajął się zorganizowaniem wszystkich cukrowni w Królestwie, celem wywalczenia lepszych warunków bytu dla robotników pracujących w cukrowniach.

Nie wiem, czy CKR ówczesny miał to w swoim planie, czy też przychylił się do tego żądania konferencji w Siedlcach, dość że gdy wyjechałem w maju 1905 r. do okręgu lubelskiego, dostałem polecenie, by w czerwcu lub najdalej w lipcu zwołać okręgową konferencję wszystkich cukrowni okręgu lubelskiego.

Pierwsze kroki

Przed rozpoczęciem tej specjalnej organizacyjnej pracy odbyłem obszerną konferencję z tow. „Felkiem” – inż. Józefem Ciszewskim – który był członkiem Wydziału Wiejskiego PPS, a któremu CKR polecił zorganizować robotników cukrowni, a także przystąpić do organizowania robotników folwarcznych, jednakże szczególną uwagę i pośpiech mieliśmy w pierwszym rzędzie zwrócić tylko na robotników cukrowni. Umówiliśmy się z tow. Felkiem co do programu, wysuwanych żądań przez robotników cukrowni, badania ciężkich warunków ich pracy w poszczególnych cukrowniach, badania nastrojów i możliwości rozpoczęcia walki o poprawę za pomocą zbiorowego wystąpienia, strajku itd.

W okręgu lubelskim miałem 10 cukrowni. W ciągu 6 tygodni powinna była powstać oddzielna organizacja w każdej cukrowni, po czym – drogą zjazdu – miała powstać organizacja okręgowa wszystkich 10 cukrowni. Teoretycznie łatwo się to przedstawiało, ale praktycznie wprowadzenie w życie takiej organizacji było bardzo trudne, tym bardziej w takich cukrowniach, gdzie nie było ani jednego robotnika myślącego kategoriami organizacji klasowej.

Przy pomocy miejscowej organizacji partyjnej nawiązywałem stosunki z cukrownią Lublin – niedaleko stacji kolejowej. Na zebraniu, składającym się z zaufanych tylko robotników, omówiliśmy szereg spraw organizacyjnych i wybrany został komitet (ściśle zakonspirowany) z trzech towarzyszy, który miał za zadanie zbieranie materiałów dotyczących warunków pracy i płacy, jednania ludzi do organizacji i wskazywania na jednostki, do których by można się poufnie zwrócić w innych cukrowniach. Miałem zaszyfrowane imiona i nazwiska wszystkich trzech towarzyszy z komitetu, aby nie do jednego tylko chodzić, a coraz do innego, stosownie do okoliczności. Komitetowi organizacyjnemu powierzono wyszukanie odpowiedniego lokalu na konferencję okręgową. W pierwszą zaś niedzielę kilku towarzyszy pojechało do pobliskich cukrowni, jako to „Trawniki”, „Zagłoba”, „Opole”, „Rejowiec”, aby zbadać i nawiązać nici organizacyjne z tamtejszymi robotnikami.

Doprawdy gdy sobie dziś przypominam tak piękne i wzniosłe chwile, doznaję wzruszenia i ogarnia mnie jakaś dziwna tęsknota za tym zapałem, entuzjazmem, wysoką ideowością i bezgranicznym poświęceniem ówczesnych towarzyszy. O ileż rzadziej spotyka się dziś te nieocenione zalety w szeregach proletariatu. A przecież najszczytniejsze hasła ludzkości nie tylko że się nie przeżyły, ale na odwrót – ugruntowały się, rozpowszechniły i dla ludu roboczego stały się jedyną drogą do nowego, lepszego jutra.

Poza lubelską cukrownią najpierw pojechałem do cukrowni „Trawniki”, a z „Trawnik” po drodze do „Rejowca”. W Trawnikach w czasie obiadu umówiłem się z zaufanymi towarzyszami, iż wieczorem podczas wyjścia robotników z fabryki urządzimy wiec przed bramą, gdzie mają być wszyscy zatrzymani. Paru towarzyszy stało podczas wiecu na straży w różnych miejscach, aby wiecu nie zwęszyła policja.

Historia, jakich wiele

Podczas mego oczekiwania od obiadu do wieczora zwróciła się do mnie siostra żony tego towarzysza, u którego się zatrzymałem. Z płaczem opowiedziała mi historię swego nieszczęścia, prosząc, bym jej przyszedł z pomocą i radą. Mianowicie, jako młoda i ładna dziewczyna, została służącą na plebanii. Ksiądz proboszcz tak sobie tę ładną grzesznicę umiłował, że dał jej rozgrzeszenie za wszelkie złe i zdrożne myśli. Miłość zaś, którą do niej zapałał i jej wyznał, uważał za świętą, a tak przekonywująco jej to wyłożył, że uwierzyła gorącym przysięgom.

Upłynęło wiele czasu wśród sielanki i miłość księdza do ładnej służącej miała wydać wkrótce owoc błogosławiony jej żywota... Ksiądz wysłał ją wówczas do Warszawy, aby w parafii nie siać zgorszenia, bo te „chamskie dusze” nie zrozumiałyby nigdy podniosłych uczuć księdza do służącej. Dziecię po urodzeniu zostało oddane na „garnuszek” fabrykantce aniołków. Księża oblubienica wróciła na plebanię, pełna oczekiwania nowych upojeń w pożyciu z ukochanym kapłanem. Coś jednak przez czas jej nieobecności popsuło się. Księżyna powitał matkę swego dziecka obojętnie, a nawet niechętnie, tłumacząc jej, że powinna wrócić do swej rodziny, że trzeba się poddać woli Bożej itp.

Przyjechała więc tu do siostry, a tymczasem ksiądz nie chce dawać na utrzymanie dziecka i nie chce się z nią widzieć. Z płaczem prosiła mnie, bym jej poradził, co ma zrobić.

Co mogłem tej nieszczęsnej kobiecie poradzić i jak ją nauczyć, by się upominała o swoje sponiewierane prawa matki? Świadków nie miała. Przed sądem nic nie wskórałaby. Poradziłem jej, by napisała list do księdza, zaapelowała do jego uczucia ojca i człowieka. Żeby mu jednocześnie zagroziła, że jeżeli będzie się uchylać od swego obowiązku utrzymywania dziecka, ona poda do pism wiadomość o księżej zbrodni, fałszu i obłudzie, które nie przystoją księdzu rzymsko-katolickiego kościoła...

Gdy jesienią byłem znów w Trawnikach, opowiedziano mi, że księżulek wezwał ją do siebie, bardzo się usprawiedliwiał, ale ona nie została na plebanii, bo jej miejsce zajęła już inna, młodsza. Więc dostała jednorazowe „odszkodowanie” za swoją hańbę.

Odbiegłem od tematu, ale sprawa ta była wówczas w Trawnikach niezwykle aktualna, cała osada fabryczna o niej wiedziała i mówiła, a wielu robotnikom i ich żonom otworzyła oczy na rzekomą „naukę” ojców kościoła.

Wędrówka po cukrowniach

Na drugi dzień odbył się wieczorem wiec w cukrowni „Rejowiec”. Tu poznałem b. dzielnego blacharza, robotnika stałego, tow. Rutkowskiego, oddanego całą duszą naszej partii, oraz inżyniera-chemika – tow. Bromirskiego. Rutkowski w przyszłości był członkiem Zarządu Głównego Związku Zawodowego Robotników Cukrowni. Kilka razy żandarmi robili rewizje u niego, był aresztowany, a nawet, zdaje się, zesłany do Rosji. Tow. Bromirski prowadził pracę kulturalno-oświatową i oddawał usługi tak partii, jak i robotnikom cukrowni (za usilnym staraniem tow. Bromirskiego została otwarta pierwsza szkoła polska w osadzie cukrowni Rejowiec).

Do cukrowni „Zagłoba” przyszedłem wieczorem, gdzie odbyło się maleńkie zebranie u tow. Malinowskiego, jasnego blondyna, z wąsami wielkimi jak wiechy, z oczami pełnymi szczerości i bezgranicznego uwielbienia dla idei socjalistycznej. Na drugi dzień w niedzielę z rana odbyło się większe konspiracyjne zebranie u jednego towarzysza w mieszkaniu na piętrze, skąd – jak mówiono – widać było całą okolicę i gdyby w oddali ukazali się żandarmi, można by było się spokojnie rozejść.

Od razu powstała tu organizacja ściślejsza i nawiązany został stały kontakt z podaniem hasła i zapisaniem pseudonimów towarzyszy, których obrałem jako kierowników pracy uświadamiającej i organizacyjnej. Z takim samym rezultatem odbyły się zebrania w „Trawnikach” i „Rejowcu”.

Z „Zagłoby” poszedłem do Opola, ale tu nie zastałem tego towarzysza, do którego miałem adres. Poczekałem do wieczora, ale i wieczorem nie dało się zebrania zwołać, bo robotnicy bali się, a nawet nie przyszli ci, na których z całą pewnością liczono. Także obawiali się dać mi noclegu, tak że musiałem udać się na nocleg na wieś.

Na drugi dzień wczesnym rankiem poszedłem piechotą do cukrowni „Klemensów”, gdzie miałem adres do tow. Bisagi. Furmanki nie miałem za co nająć, a okazja się nie trafiła. Zrobiłem przeszło 50 km piechotą i przyszedłem do Klemensowa przed wyjściem robotników z fabryki. Po zapoznaniu się z tow. Bisagą odbyliśmy jeszcze z kilkoma towarzyszami krótką naradę, gdzie i u kogo ma się odbyć zebranie. Postanowiono odbyć je w szkole, wolnej z powodu wakacji. Zebranie zaczęło się około ósmej i trwało blisko do dwunastej w nocy.

Najwięcej zbiorowego poczucia i świadomości – poza „Elżbietowem” – znalazłem tutaj u robotników w Klemensowie. Trzeba bowiem pomyśleć i przypomnieć, jakie to były czasy, aby zrozumieć, jak wiele robotnicy wówczas mieli odwagi.

Na moją uwagę, że w szkole nie można robić konspiracyjnego zebrania, bo to może pociągnąć za sobą dla miejscowych towarzyszy b. ciężkie konsekwencje, odpowiedzieli, że konsekwencji się nie boją, bo u nich musi być tak, jak tego chcą... Słowem znalazłem wśród robotników w cukrowni „Klemensów” ludzi odważnych, pełnych poświęcenia i dużego wyczucia swej odrębności klasowej.

Po nawiązaniu stosunków i założeniu początkującej organizacji partyjnej w cukrowniach Lublin, Trawniki, Rejowiec, Zagłoba, a przez Zagłobę – Opole i Klemensów – dostałem od towarzyszy adresy do ich przyjaciół i znajomych oraz krewnych w cukrowniach Nieledew, Strzyżów, Mircze i Poturzyn. Z tych czterech cukrowni dosyć spokojnie i względnie dobrze odbyły się zebrania publiczne w Nieledwi i Strzyżewie, gdzie bez przeszkód nawiązałem z towarzyszami organizacyjne stosunki. Pobytu w Mirczach i Poturzynie, zwłaszcza w tym ostatnim, o mało co nie przypłaciłem utratą wolności...

Wśród „nowych” ludzi

Do Mircz miałem adresy z Warszawy z Wydziału Wiejskiego do towarzysza, a może tylko sympatyka, mechanika cukrowni. Otóż przenocowałem w Hrubieszowie u tow. Orłowskiego z Siedlec – stroiciela fortepianów – a wieczorem u jednego towarzysza blisko cmentarza odbyło się zebranie partyjne. Do organizacji należeli tu kilku robotników, prowizor apteki i jeszcze ktoś z nim i dwóch nauczycieli. (Razem z hrubieszowskiej organizacji było ich około 15). Było to pierwsze organizacyjne zebranie ludzi, którzy dopiero na tym zebraniu dowiedzieli się o programie PPS. Wszyscy oni jednak mieli wtedy w sobie ducha nakazującego im pracować w szeregach partii.

Na drugi dzień poszedłem pieszo do cukrowni Mircze – w ogóle przeważnie piechotą chodziliśmy do różnych miejscowości, ze względów konspiracyjnych. Przyszedłem około trzeciej po południu i, dowiedziawszy się, gdzie mieszka pan mechanik, udałem się do jego mieszkania. Zastałem tylko żonę z dwojgiem dzieci, więc prosiłem ją, by posłała po męża, bo mam do niego ważny i pilny interes.

Mechanik przyszedł, przedstawiłem mu się i podałem hasło otrzymane od towarzysza, który mi dał adres mechanika. Lecz tenże nie mógł sobie przypomnieć ani tego, który mi dał doń adres, ani hasła, którego mu nikt nie dawał. Jednakże zapewnił mnie, że co będzie mógł, zrobi w tej sprawie. Żona jego tymczasem przygotowała herbatę, a on obiecał, że przyśle do mnie dwóch zaufanych robotników, to się z nimi umówię, gdzie i kiedy urządzić zebranie.

Z towarzyszy, którzy przybyli, pamiętam tylko jednego – rymarza Kotarskiego, wysokiego i silnego mężczyznę, a jak się potem okazało, ogromnie ofiarnego towarzysza i bardzo mądrego i sprytnego organizatora i agitatora. Umówiliśmy się, że przyjdę o szarówce do miejscowej piwiarni, do ostatniego dużego pokoju, gdzie będą czekać na mnie towarzysze. Zebranie musiało się tam odbyć, bo innego lokalu nie mieli, a swych mieszkań bali się oddawać na tego rodzaju zebrania. Wobec tego proponowałem zebranie pod gołym niebem, blisko folwarku w niewielkiej olszynce, ale tłumaczyli, że to będzie niedobrze, więc zgodziłem się na piwiarnię, z tym że rozciągną warty, które miały ostrzec przed ewentualnym najściem policji. Chociaż w innych cukrowniach też odbyły się po raz pierwszy tak liczne i jakby publiczne zebrania-wiece, to jednak nigdzie nie oczekiwano z taką ciekawością zobaczenia żywego socjalisty, jak tu w Mirczach.

Pracowali tu Rusini i Polacy, prawosławni i katolicy, jątrzeni nieustannie przez różne organizacje bądź to na tle narodowościowym, bądź religijnym. Te i im podobne przyczyny doprowadziły robotników do ustawicznego wrzenia i wzajemnej nienawiści; zwalczali się, donosili jedni na drugich, każdy chciał być lepszy w oczach właściciela rozległych folwarków i cukrowni, p. Rulikowskiego.

Stara to, ale wypróbowana metoda: niech się robotnicy żrą między sobą, a fabrykant czy dziedzic będzie wszystkich trzymał krótko i obdzierał z owoców ich pracy. Skłóceni robotnicy nie przedstawiają żadnej siły, więc każdy łotr i bałwan, a nawet tchórz może nimi rządzić. Inaczej gdy robotnicy są uświadomieni i zorganizowani: ci nie dadzą się gnębić i przez swą organizację tworzą siłę, która ma do gruntu zmienić dzisiejszy porządek świata. „Nowy zaprowadzim ład...”, jak mówi nasza pieśń bojowa.

Pierwsze słowa prawdy

Przyszedłem do piwiarni z zachowaniem wszelkich ostrożności już o szarówce. Front był zamknięty, na co nie byłem przygotowany, i w pierwszej chwili nie wiedziałem, co robić. Zdecydowałem się jednak dostać do środka, więc zaszedłem z sieni. Zebranie było b. liczne: dwa duże pokoje zapełnione do ostatniej możliwości. Wszyscy przyglądali mi się jak niezwykłemu zjawisku.

Gdy przemawiałem do tych prawie pańszczyźnianych niewolników, to ci biedni, okradani ze swej ciężkiej pracy ludzie mieli łzy w oczach. Mówiłem wtedy, że robotników jest bardzo dużo, że mają wielką siłę, że mogliby zaprowadzić inne sprawiedliwe rządy, ale do tego muszą się wszyscy ludzie pracy zjednoczyć, bo wszyscy, co pracują, są jakby braćmi, wszyscy jednakowo okrutnie wyzyskiwani i krzywdzeni przez garstkę ludzi bogatych. Nie prośbą i błaganiem lub modlitwą dochodzi się do lepszego życia, trzeba zorganizowaną siłą bronić się przed zdzierstwem bogaczy; solidarnymi wystąpieniami zdobywać ludzkie warunki życia i prawa; w zdecydowanej i świadomej walce obalić dzisiejszy porządek świata, pełen fałszu i obłudy, podstępu, rozboju i bezmiernej krzywdy milionów ludu roboczego…

Nikt dotąd nie mówił do nich tak prosto i szczerze i dlatego ci biedni ludzie byli wówczas bardzo przejęci i bojowo nastrojeni. Przyrzekli mi, że nie będą się między sobą zwalczać, lecz podadzą sobie ręce i pójdą pod czerwonym sztandarem PPS do walki o wolność i niepodległość polityczną, o lepsze jutro, o socjalizm.

Na zebraniu tym było kilku robotników z folwarku, więc w tajemnicy przed wszystkimi poszedłem z nimi na wieś nocować. Miałem jeszcze zebranie po ciemku w izbie, gdzie nocowałem, z kilku towarzyszami, którzy przysięgli na najświętsze dla nich rzeczy, że w wielkiej tajemnicy będą pracować dla rewolucji i jeżeliby przyszło nawet zginąć, to jeden drugiego nie zdradzi, a na odwrót – będą się starać pomagać sobie. Umówiliśmy się co do adresów listownych oraz wyboru jednego lub dwóch delegatów na zjazd w Lublinie. Rozmawialiśmy szeptem, aby za ścianami nikt nie słyszał...

W miejsca nieznane

Na drugi dzień raniutko poszedłem do cukrowni Poturzyn, oddalonej o 3-4 km od granicy austriackiej, wedle określenia towarzyszy. Nie spieszyłem się, przybyłem do Poturzyna w obiad. Było w końcu miesiąca czerwca lub początkach lipca. Miałem adres do pewnego zaufanego robotnika, którego nazwiska, niestety, nie pamiętam. Szedłem w stronę domków robotniczych.

Gdy byłem już niedaleko, zapytałem przechodzącego chłopca o owego towarzysza. Było to na chodniku pod szczelnym parkanem, za którym znajdowała się altana, a w niej jakiś wyższy urzędnik cukrowni słyszał naszą rozmowę, tym bardziej, że chłopiec głośno dawał mi objaśnienia i wymienił co najmniej dwa razy nazwisko robotnika, o którego pytałem. (O istnieniu altany za parkanem i o tym, że ktoś przysłuchiwał się mojej rozmowie z chłopcem, nie wiedziałem wówczas i nie mogłem przypuszczać, że ktoś zrobi z niej użytek).

Poszedłem według wskazanego mi przez chłopca planu. Towarzysza zastałem, ale nie mógł mnie przyjąć, bo mieszkanie jego bielili i przestawiali piec. Gdy więc powiedziałem mu cel przyjazdu, po krótkim namyśle zajął się ulokowaniem mnie u sąsiada.

Dom fabryczny zbudowany był w kształcie długich koszar, poprzecinanych sieniami, a w każdej było wejście do czterech mieszkań robotniczych. Towarzysz, do którego miałem adres, mieszkał w szczycie domu z przybudówką drewnianą i małym okienkiem przed wejściem do izby. Sąsiad, u którego mnie ulokował, miał takież mieszkanie z przybudówką, ale pierwsze od ulicy.

Umówiliśmy się, że po pracy urządzimy zebranie w pobliskim lasku, o czym zawiadomi się poufnie robotników, wyznaczając godz. 7 po południu.

Po obiedzie towarzysze poszli do pracy, ja przespałem się kilka godzin. Potem wyczyściłem rewolwer i naoliwiłem, prowadząc równocześnie rozmowę z żoną gospodarza mieszkania. Przyszła sąsiadka, więc przekonywałem obie niewiasty o potrzebie walki z rządem carskim i z wyzyskiem. Żony robotników nie miały wiary w prowadzenie tej walki, bo – jak mówiły – „naród jest fałszywy”, „nie można ludziom wierzyć” itp. Czas szybko minął na tej pogawędce, mężczyźni wrócili, opowiadając mi, że znaleźli lepsze i bezpieczniejsze miejsce na zebranie.

Już mieliśmy się wybrać, ale towarzysz nasz wyszedł przed sień urąbać trochę drzewa. W tej samej chwili wrócił jednak zmieszany i przerażony, donosząc, że policja idzie w naszą stronę. Żona jego rzuciła się do mnie, prosząc, bym jej oddał rewolwer, że przez to się ocalę. Zawahałem się sekundę, ale zdecydowałem, że póki mam broń przy sobie, nie dam się żywcem wziąć. Wyszedłem do sionki i przez okienko obserwowałem, że policja weszła do mieszkania, do którego miałem uprzedni adres, o który pytałem chłopca. Zorientowałem się natychmiast i wyszedłem na ścieżkę prowadzącą do ulicy. Na skręcie stał stójkowy i powiedział mi, że nie wolno wychodzić, na co mu odpowiedziałem, że nigdzie nie idę. A że byłem z gołą głową, nie śmiał mnie zatrzymać. Ulica miała silny skręt, więc dopiero na tym skręcie zauważyłem dwóch żandarmów idących naprzeciwko mnie. W tym samym momencie usłyszałem za sobą rozkaz: „Zadzierżitie jewo”. Idąc wciąż naprzód, obejrzałem się na te słowa: stójkowi poza mną byli o wiele dalej aniżeli żandarmi przede mną. Szybko wyjąłem rewolwer i wycelowałem w stronę idących mi naprzeciw, rozkazując głośno, aby się usunęli z mej drogi, bo inaczej będę strzelał.

Żandarmi jakby piorunem zostali rozszczepieni, a ja tymczasem biegłem już co sił z góry na drogę do lasu. Naprzeciw mnie jechało kilka furmanek z sianem. Żandarmi krzyczeli, by mnie chłopi zatrzymali, ale żaden nie zdradzał ochoty do tego. Oglądając się, widziałem, jak pochyleni w białych „kitlach” gonili mnie bocznymi dróżkami, miedzami, byle mi przeciąć drogę do lasu, ale to im się nie udało. Gdy byli bowiem już blisko, stanąłem i strzeliłem do nich, a oni... albo padali na ziemię, albo uciekali z powrotem...

Przed samym lasem na dużej polanie paliło się ognisko, przez które skakali pastuszkowie. Przeszedłem wolno, bo dalej już nie mógłbym biec. Oddychałem ciężko, naprężenie powoli ustępowało, stawałem się spokojniejszy. Wszedłem w gęstwinę leśna i przez jakiś czas obserwowałem ze spokojem, czy pogoń ustała. Zdawało mi się, że tak. Byłem cały mokry, zaczynało mi być chłodno.

Ucieczka

Postanowiłem iść naprzód w głąb lasu. Szedłem z rewolwerem w ręku, ostrożnie, po cichu, rozglądając się na wszystkie strony. Zaczęło się robić szaro. Obrałem sobie miejsce pod wielkim dębem, usiadłem, by odpocząć. Było mi zimno bez kapelusza i płaszcza. Przytulony do drzewa zasnąłem.

Gdy się przebudziłem, rewolweru w ręku nie miałem, więc przeraziłem się i zaraz w ciemności zacząłem rękami wokoło siebie szukać. Rewolwer leżał obok mnie na ziemi. Uspokoiłem się, ale drżałem z zimna. Wstałem i wśród ciemności zacząłem się gimnastykować dla rozgrzewki. Ruszyć się z miejsca nie mogłem, bo każde stąpnięcie wywoływało trzask łamanych gałązek. Usiadłem w tym samym miejscu i postanowiłem czekać do świtu, żeby zobaczyć, która też jest godzina.

Długo jeszcze czekałem, zanim zrobiło się szaro, a potem zacząłem już spostrzegać wokoło siebie sylwetki drzew. Miałem zamiar poszukać ścieżki, którą bym wyszedł albo na drogę, albo do domu leśnika. Las był duży, szedłem sporo czasu, nim trafiłem na ścieżkę dobrze udeptaną. Stanąłem, rozmyślając, w którą stronę się udać. Nie orientowałem się, gdzie jestem. Poszedłem na lewo, zachowując ostrożność.

Ścieżka wyprowadziła mnie wkrótce na szosę: i znów nie wiedziałem, w którą stronę się udać. Po namyśle poszedłem na prawo, tj. w kierunku, w którym szła ścieżka. Szedłem lasem, biorąc jako kierunek drogę. Po godzinnej lub dłuższej wędrówce las się skończył, a na jego skraju po lewej stronie szosy, w oddaleniu mniej więcej kilometra, ujrzałem wieś.

Przeszedłem blisko połowę odległości ku wsi, gdy w dali ukazał się tuman kurzu. W pierwszej chwili pomyślałem sobie: pewnie jadą kozacy. Nie było się gdzie schować ani uciekać, więc postanowiłem się bronić do upadłego, aby utratę wolności opłacić śmiercią kilku kozaków. Na szczęście okazało się, że to nie kozacy, lecz bydło wypędzone na pastwisko.

Doszedłem spokojnie do wsi, rozglądając się na wszystkie strony, Z daleka widziałem, jak ładowano coś na wóz. Podszedłem i spytałem gospodarza, dokąd jedzie. Odpowiedział, że na jarmark do Hrubieszowa. Poprosiłem go, żeby mnie zabrał z sobą, na co się chętnie zgodził, ale kupcowa zaczęła protestować, że wynajęła dla siebie całą furmankę, więc musiałem ją uspokoić obietnicą zapłaty.

Z braku czasu szybko umyłem się przy studni i poprosiłem gospodarza, by mi wynalazł jakąś czapkę, to zapłacę jak za nową. Włościanin wbrew protestom kupcowej poszedł do domu i przyniósł mi kaszkiet swego syna. Czapka okazała się akurat dobra na moją głowę. Nie zwlekając, siadłem z gospodarzem na „koźle” i szybko pojechaliśmy do Hrubieszowa. Strasznie chciało mi się jeść, skorzystałem ze sposobności, gdy kupcowa brała po drodze towar u pachciarza, i poprosiłem o jedzenie. Córka pachciarza szybko ukrajała porządny kawał chleba, posmarowała masłem i obłożyła serem, dając mi to na drogę, w którą wszystkim bardzo się spieszyło. Około godziny 6 rano zobaczyliśmy z daleka Hrubieszów. Postanowiłem kilometr przed miastem zejść z wozu i dojść bocznymi ścieżkami. Ale gdy byliśmy od miasta jakie 3 km, ujrzeliśmy z daleka ogromne kłęby dymu. Nie było wątpliwości, to od wielkiego pożaru. Widziałem, jak zewsząd spieszyli ludzie do tego miejsca, więc i nasz gospodarz poganiał konie, by jak najśpieszniej stanąć na rynku. Wobec tego dojechałem do samego miasta.

Zbawienny pożar

Poszedłem zaraz do tow. Orłowskiego i u niego doprowadziłem się do porządku. Przede wszystkim zgoliłem czarną brodę, oczyściłem się, umyłem, przebrałem w czystą bieliznę. Kupiłem sobie tani kapelusz i poszedłem do towarzysza, który pracował w aptece.

W Hrubieszowie paliła się garbarnia czy też jakaś inna fabryka. Ten pożar pomógł mi bardzo, bo – jak się dowiedziałem od towarzyszy – naczelnik straży ziemskiej wydał rozkaz policji i szpiclom, by mnie przytrzymano przy wejściu do miasta, a rysopis mój posiadali. Gdy się zaczęło palić, wszyscy poszli na miejsce pożaru, a ja spokojnie doszedłem do miasta.

Opowiedziałem towarzyszom swe przygody i po południu z odjeżdżającymi karetkami udałem się do Chełma, skąd zaraz miałem jechać do Lublina. W Chełmie byłem już raz na zebraniu partyjnym, na którym było sporo towarzyszy robotników fabrycznych, warsztatowców i trochę inteligencji. Między innymi była tam towarzyszka krawcowa, której córka, uczennica gimnazjum lubelskiego, należała do naszego koła młodzieży. Adresów jednak żadnych nie miałem i mieszkań nie pamiętałem, tym bardziej, że w obawie przed aresztowaniem wszelkie notatki poniszczyłem. Była już godzina 10 wieczór, w słabo oświetlonym mieście trudno mi było odnaleźć mieszkanie, w którym poprzednio byłem tylko raz jeden.

Żandarmi i szpicle mieli mój rysopis, ale ponieważ w Hrubieszowie ogoliłem się i zmieniłem swój wygląd zewnętrzny, o ile to tylko było możliwe, przeto postanowiłem pójść śmiało na stację i – o ile trafię na pociąg w stronę Lublina – pojechać do domu.

Na stacji dowiedziałem się; że pociągi nie chodzą, bo kolejarze zastrajkowali. Zapytałem żandarma, czy to prawda, odpowiedział, że zastrajkowali, ale pewno zaraz wrócą do pracy, bo naczalstwo postawiło im do wyboru: powrót do pracy lub aresztowanie i rozstrzelanie bez sądu. Powiedziałem żandarmowi, że w takim razie poczekam na stacji, bo chcę jechać do Rejowca, a żandarm mi na to zaproponował, abym pojechał pociągiem, który poprowadzą żołnierze. Trudno mi było się cofnąć, więc po otrzymaniu od zawiadowcy stacji zezwolenia na przejazd wojskowym pociągiem wyruszyłem z Chełma o północy w kompanii bardzo podejrzanych osobników.

Szczęśliwie przyjechałem do Lublina i bez przeszkód dostałem się na Kalinowszczyznę do tow. Borkowskiego, u którego mieszkałem.

Konferencja lubelska

Przy pomocy towarzyszy z cukrowni Lublin zorganizowaliśmy konferencję okręgową lubelską. Odbyła się ona w zabudowaniach rzeźni, obok cukrowni, blisko toru kolejowego.

Delegaci przyjeżdżali do robotników cukrowni, a miejscowi towarzysze prowadzili ich do miejsca konferencji.

Delegaci przyjechali na Konferencję Okręgową z materiałem o stanie pracy i zarobków robotników stałych i sezonowych (w czasie kampanii). Szczegółowo omówiono całokształt życia, pracy i płacy oraz opracowano szkic żądań, które miały być rozpatrzone na ogólnokrajowej konferencji w Warszawie, a potem przedkładane przez robotników poszczególnych cukrowni dyrektorom do zgody i zatwierdzenia.

Konferencja trwała cały dzień i śmiało można powiedzieć, że położyła trwały fundament pod przyszłą organizację zawodową robotników cukrowni. Towarzysze z 9 cukrowni po raz pierwszy zebrali się razem i cały dzień radzili nad poprawą swego niewolniczego życia. Szykowali się do ciężkiej i zażartej walki ze swymi odwiecznymi wyzyskiwaczami. Układali program walki i zwycięstwa. Wierzyli w to zwycięstwo, w solidarność robotników i śnili złoty sen o lepszej przyszłości, o wolności politycznej narodu i o znacznej poprawie bytu klasy robotniczej.

Po paru godzinach rzeczowych obrad konferencja lubelska zakończyła swoje prace, towarzysze rozjechali się, by znów wkrótce spotkać się w Warszawie.

Dodać należy, że przed konferencjami okręgowymi PPS rozpowszechniła kwestionariusze dotyczące warunków pracy i płacy, które otwierały robotnikom oczy na cały splot okropnych warunków, w jakich musieli żyć robotnicy cukrowni.

W czasie, gdyśmy obradowali w Lublinie, odbyły się również konferencje okręgowe robotników cukrowni innych okręgów.

Na początku sierpnia czy też nawet na końcu lipca miała się odbyć ogólnokrajowa konferencja delegatów, po jednym od każdej cukrowni, w Warszawie. Delegaci ci otrzymali adres tzw. podbiura, gdzie dopiero wskazywano im właściwy adres konferencji.

Na konferencji tej dowiedziałem się od towarzyszy z Mircz, że w cukrowni Poturzyn doniósł żandarmom o mnie ów urzędnik, który siedział w altanie i niechcący podsłuchał moją rozmowę z chłopcem. Sprawa miała przebieg następujący: P. Rulikowski z Mircz, gdy się dowiedział, że wieczorem było zebranie, na którym przemawiał jakiś socjalista „Mikołaj”, rozkazał zaraz zawiadomić zarząd cukrowni Poturzyn oraz posterunek policji i żandarmerii. Gdy w Poturzynie otrzymali tę wiadomość telefonicznie i w kantorze o tym mówili, wtedy zgłosił się ów urzędnik i wyraził przypuszczenie, że tym socjalistą byłem pewnie ja. Inni urzędnicy nie dali temu wiary, ale on poszedł do żandarmów i powiedział im całą historię z podsłuchaną rozmową.

Jeszcze raz wyrażam tutaj swój żal, że nie pamiętam nazwisk towarzyszy tamtejszych, które w pierwszym rzędzie należałoby tu utrwalić dla czci i chwały wszystkich robotników za bohaterstwo i ofiarność dla dobra idei socjalistycznej i dla dobra robotników, pracujących w cukrowniach. Niemniej muszą się tu znaleźć również nazwiska, które zasłużyły na wieczną hańbę i pogardę za zdradę sprawy robotniczej, za donosicielstwo na braci.

Pierwszy Zjazd Robotników Cukrowni w Warszawie

Towarzysz Ciszewski (Felek) zorganizował odbycie się tego naprawdę pierwszego Zjazdu Robotników Cukrowni w Warszawie w końcu lipca 1905 r. Odbył się on na Marszałkowskiej róg Wilczej w mieszkaniu czy to Andrzeja Niemojewskiego, czy też Wacława Sieroszewskiego (tego dobrze nie pamiętam). Gospodarzy w domu nie było. Delegatów przyjechało około 40 z 38 cukrowni. Przygotowane już były na dużych zwykłych arkuszach papieru żądania robotników, które po przedyskutowaniu szczegółowym uchwalono ostatecznie.

Konferencja ta zapoczątkowała powstanie przyszłego Związku Zawodowego Robotników Cukrowni. Był na niej obecny tow. Witold – Szapiro – pomagały tow. tow. Mara i Wera. Innych nazwisk, niestety, nie pamiętam.

Uchwalonej rezolucji dokładnie nie pamiętam, a przeto zacytuję ją według książki B. Waśniewskiego [pseudonim Konstantego Krzeczkowskiego, działacza lewicy, później wybitnego naukowca i teoretyka polityki społecznej – przyp. redakcji Lewicowo.pl] pt. „Byt i warunki pracy robotników w przemyśle cukrowniczym Królestwa Polskiego”, wydanej w 1911 r.

Oto treść historycznego dokumentu:

„Żądania ogólne robotników cukrowni Królestwa Polskiego, opracowane na urządzonych przez Polską Partię Socjalistyczną zjazdach delegatów wszystkich cukrowni”:

  1. Dzień roboczy wszystkich robotników ma trwać 8 godzin we wszystkich oddziałach, zarówno podczas kampanii, jak i w ciągu roku. Podczas kampanii należy zaprowadzić trzy zmiany we wszystkich oddziałach, gdzie produkcja trwa dzień i noc. Ze względu jednak na trudności natychmiastowego zaprowadzenia 3 zmian dopuszczamy podczas kampanii bieżącej pracę dłuższą tam, gdzie to jest konieczne, pod warunkiem, że fabryki natychmiast przystąpią do przygotowania dodatkowego personelu dla trzeciej zmiany na przyszłą kampanię.

2.    Praca dodatkowa (pofajerantowa) dozwolona będzie tylko w razach wyjątkowych i ma być podwójnie płatna. Za pracę w święta i niedziele płaca ma być również podwójna.

3.    Płace wszystkich robotników stałych i niestałych mają być podwyższone, jak następuje:

a)    zarabiający 60 kop. dziennie otrzyma podwyżkę 30% (30 kop. dodatkowo na każdy rubel zarobku);

b)    zarabiający do rubla dziennie otrzyma podwyżkę 20%;

c)    zarabiający ponad rubla dziennie otrzyma 15% podwyżki.

Żaden robotnik jednak nie może otrzymać mniej niż 55 kop. dziennie, a kobieta 35 kop. dziennie.

  1. Praca na akord i system gratyfikacji mają być skasowane.

5.    Wszyscy stali robotnicy mają otrzymać:

a)    zdrowe mieszkanie z opałem, familijni – oddzielnie dla każdej rodziny – a kawalerowie mogą mieszkać po kilku razem;

b)    deputat cukru najmniej 5 funtów miesięcznie;

c)    utrzymanie dla dwóch krów;

d)    wszyscy robotnicy i ich rodziny otrzymać mają bezpłatną pomoc lekarską i lekarstwa. Robotnicy stali otrzymują podczas choroby cały lon.

6.    Przy cukrowniach należy założyć kasy przezorności z udziałem robotników w zarządzie, przy czym robotnikowi ustępującemu z fabryki należy wypłacić cały fundusz A i B.

7.    Żądamy bezpłatnych szkół z kursem 2-klasowym i dobrym personelem nauczycielskim oraz doktora dla wszystkich dzieci robotników. Wykład ma być prowadzony w języku polskim. Poza tym mają być założone czytelnie i biblioteki z udziałem robotników w Zarządzie.

8.    Łaźnia ma być dostępna dla wszystkich robotników przynajmniej raz na tydzień.

9.    Fabryki mają dostarczyć lokal z urządzeniem dla sklepów spożywczych zakładanych przez robotników.

10.    Rewizja osobista robotników ma być zniesiona, natomiast robotnicy ustanawiają własną kontrolę wzajemną.

11.    Żądamy grzecznego obchodzenia się z robotnikami i robotnicami. Mówienie „ty” i w trzeciej osobie nie jest dopuszczalne.

12.    Wszelkie nieporozumienia, wynikłe pomiędzy Zarządem a robotnikami, rozstrzyga sąd polubowny, składający się z delegatów robotniczych i administracji w równej liczbie. Bez decyzji sądu nikt z robotników nie może być wydalony.

13.    Administracja gwarantuje nietykalność delegatów robotniczych.

14.    Wypełnienia żądań powyższych oczekujemy w przeciągu dni siedmiu. Nowe warunki umowy mają być w formie kontraktu podpisane przez delegatów robotniczych i administrację fabryczną.

Warszawa, w październiku 1905 r.

Żądania te były we wszystkich cukrowniach przed rozpoczęciem kampanii podane dyrektorom przez delegatów, których przeważnie było trzech, wybranych przez ogół robotników. Żądania te były specjalnie pisane na maszynie, dla każdej poszczególnej cukrowni oddzielnie.

Oprócz tych ostatecznych żądań i poprzednich kwestionariuszy PPS wydała odezwę strajkową, w której było omówione położenie ogólne robotników cukrownianych.

Delegaci rozjechali się do domów i na cukrowniach rozpoczęła się żywa agitacja za tym, by przed kampanią stanowczo zdobyć wszystkie te żądania, które opracowała konferencja warszawska. Spośród robotników stałych prawie każdy otrzymał odezwę PPS nawołującą do zdecydowanej walki o swą godność człowieka, o znaczną poprawę bytu dla siebie i rodzin.

Ludwik Śledziński


Powyższy tekst to obszerny fragment broszury Ludwika Śledzinskiego pt. „Jak to było w latach 1905-1908. Wspomnienia o powstaniu organizacji Związku Zawodowego Robotników Cukrowni b. Królestwa Polskiego. Z przedmową K. Czapińskiego”, Nakładem Zarządu Głównego Związku Zawodowego Robotników Cukrowni RP w rocznicę 25-lecia, brak miejsca wydania, 1931. Od tamtej pory nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.

↑ Wróć na górę